Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Historia rodziny Adamczuków ze Skierbieszowa z czarno-białymi fotografiami w tle

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Opowieść była wartka, wielowątkowa. O chłopskim fotografie Janie Adamczuku, jego życiu oraz historii rodzinnej wspominał jego brat – Stanisław. W relacji splotły się ludzkie losy oraz ważne i mniej ważne wydarzenia w dziejach lokalnej społeczności. Nie zabrakło tragicznych opisów, ale także kilku anegdot. Czasami zatem blisko nam było do łez innym razem uśmiechaliśmy się wraz z panem Stanisławem. Bo takie jest ludzkie życie: niejednoznaczne, skomplikowane.

- Mój ojciec (urodzony w Skierbieszowie w 1902 r.) i brat mieli takie same imiona. Obaj byli Janami – wspomina Stanisław Adamczuk ze Skierbieszowa. - Ja urodziłem się w 1946 roku. Mój brat był starszy ode mnie o 20 lat. Mieliśmy także siostrę Marię, która była ode mnie starsza o 23 lata. Nasza mama nazywała się Apolonia (urodzona w Sadach, w 1904 r.). Oni wiele podczas II wojny przeżyli. Prawie wszystko o czym teraz opowiem wiem zatem z rodzinnych opowieści. One są dla mnie bardzo ważne.

Lokatorzy

Rodzice Stanisława Adamczuka mieli kilkuhektarowe gospodarstwo rolne w Skierbieszowie. Dzierżawili też grunty. W sumie uprawiali około 10 hektarów pola. Hodowali też m.in. krowy, świnie, owce i drób.

- Dom moich rodziców był duży, drewniany, kryty gontem. Były do niego dwa wejścia. Zatem można go było podzielić. Tam urodziło się moje rodzeństwo. Podczas wojny część domu wynajęto pewnej rodzinie pochodzącej z Huszczki. Zatem rodzice mieli lokatorów. To było jeszcze przed wysiedleniem Skierbieszowa w 1942 roku – wspomina Stanisław Adamczuk. - Potem okazało się, że oni podpisali volkslistę.

Jak się o tym rodzice pana Stanisława dowiedzieli? - Opowiadali mi, że gdy Niemcy przyszli wyrzucać ludzi z domów, żona tego lokatora wyszła przed dom, podniosła do góry rękę i powiedziała „Heil Hitler”. Moja mam to zobaczyła i była po prostu wściekła – mówi pan Stanisław. - Padły nawet wulgarne słowa wobec tej kobiety i życzenia wszystkiego co najgorsze. Ojciec nawet próbował mamę powstrzymać, uciszyć, bo przecież Niemcy mogli za to całą rodzinę zamordować.

To wydarzenie wryło się w rodzinną pamięć. Zapamiętano także, że tego dnia ojciec pana Stanisława miał urodziny i był chory, przeziębiony. Nie dane mu było jednak świętować.

- Do naszego domu przyszło rankiem dwóch uzbrojonych Niemców. Kazali się wszystkim wynosić z domu. To był tylko wielki płacz – opowiada pan Stanisław. - Próbowano zabrać najpotrzebniejsze rzeczy, ale nikt nie wiedział co tak naprawdę będzie potrzebne. Jeden Niemiec powiedział, żeby wzięli dwa kubki, dwie miski, dwie poduszki. Czyli po jednej dla ojca i matki.

Bo w domu nie było wówczas rodzeństwa pana Stanisława. - Brat gdy posłyszał, że ma być wysiedlenie, zaraz zaprzągł konia i uciekł do Huszczki Dużej, do naszej ciotki. To mu się udało. A tam związał się z partyzantami Armii Krajowej i poszedł do lasu. Wysiedlenie go nie objęło – mówi Stanisław Adamczuk. - Natomiast siostra była już podczas wysiedlenia zamężna. Wyszła za Harczuka z Zamościa, mojego szwagra. On był zdunem i mieszkał w domu przy ul. Szwedzkiej w Zamościu. To był jednak dla wszystkich trudny czas.

Oprawca „Ne”

Niemiecka akcja wysiedleńcza rozpoczęła się na Zamojszczyźnie w nocy z 27 na 28 listopada 1942 roku. Jako pierwszy okupanci otoczyli Skierbieszów. Następne były Sady, Lipina Nowa, Suchodębie i Zawoda. Tylko z gminy Skierbieszów wysiedlono 4067 osób, w tym 1154 dzieci. Wysiedleni trafili do obozu przejściowego w Zamościu.

Do marca 1943 r. przez to ponure miejsce przeszło ponad 41 tys. osób – mieszkańców Zamojszczyzny. Zwykle matkom odbierano wówczas dzieci. Rozłączone rodziny przetrzymywane były w okropnych warunkach. Więźniów prześladowano i upokarzano. Nękały ich tyfus, dyfteryt, szkarlatyna. Najbardziej cierpieli najmłodsi. W obozie, w niektórych okresach, umierało od 30 do 70 dzieci dziennie.

Niemiecki obóz przejściowy działał także w Zwierzyńcu. Tam również panowały okropne warunki. W sumie więziono w tym miejscu ponad 20 tys. osób. Z obu obozów wywożono więźniów pociągami w różne rejony Generalnego Gubernatorstwa, a następnie umieszczano ich m.in. w tzw. „wsiach rentowych”. Część trafiła do obozów koncentracyjnych na Majdanku i w Oświęcimiu, gdzie wielu zamordowano. Dzieci transportowano najczęściej w okolice Warszawy (m.in. do Pilawy, Łaskarzewa, Garwolina, Siedlec i Łosic). Wiele z nich zmarło zimą w nieogrzewanych wagonach. Kilka tysięcy wywieziono także do Niemiec, gdzie zostały zgermanizowane.

Podczas tej wielkiej, niemieckiej operacji wypędzono w sumie z domów ok. 110 tys. osób w tym 30 tys. dzieci. Byli to mieszkańcy prawie trzystu wsi. Wśród nich była rodzina Adamczuków.

- Moi rodzice też poszli „za druty”. Najpierw, tak jak wszyscy wysiedleni, trafili na plac zborny w Skierbieszowie, a następnie pognano ich stamtąd do zamojskiego obozu – mówi Stanisław Adamczuk. - W miejscowości Zrąb mamy kuzynów. Oni wyszli na drogę i próbowali mojego ojca wyciągnąć z kolumny. Zrębiaki wyczekali odpowiedni moment, jakoś się przedostali do furmanki na której jechał i próbowali go wyciągnąć. Ktoś go nawet złapał za rękę. Ucieczka w zamieszaniu mogłoby się udać. Ojciec się na to nie zgodził, bo nie chciał zostawić mamy. Obydwoje trafili do obozu.

Doszło do sytuacji, która także była w rodzinie wspominana. - Któregoś dnia mój ojciec wyszedł z baraku, bo dowiedział się, że przybyli do obozu wysiedleńcy z Zawody. Chciał po prostu zobaczyć swoich ludzi, sąsiadów. Wtedy dopadł go komendant, którego nazywano „Ne” (nazywał się Artur Schütz). Doskoczył do ojca i zaczął go bić. Złamał ojcu nos. Całego zalała go krew… Moja siostra mieszkała w Zamościu. Brat też był na wolności. Chcieli jakoś pomóc rodzicom. Janek próbował przerzucić dla rodziców butelkę z mlekiem przez ogrodzenie. To się nie udało. Ona się zawiesiła na drutach. Zobaczył to jeden z Niemców, pociągnął serią z karabinu i butelka się stłukła. Mleko przepadło. Takie to smutne wspomnienia…

Brutalnego komendanta obozu zapamiętali też inni więźniowie. — Ten „Ne” chodził z wielkim wilczurem i nahajką. Wszyscy się go bali — wspominała jakiś czas temu Helena Mnich, wysiedlona z Sitna. — Raz wpadł do naszego baraku, otworzył drzwi i zapowiedział: „Jak nie umyjecie podłogi, to was szlag trafi!”. Ale czym ją umyć? Przecież nie mieliśmy wody. Kobiety zaczęły jednak wylewać na podłogę z ponad centymetrową warstwą błota i brudu resztki kawy. Ona trochę odmokła… Wtedy podłogę skrobano, czym kto miał. Innym razem „Ne” wbiegł do baraku z krzykiem: „Jeszcze nie śpicie? Ja wam tu kołysankę zanucę!”. I zaczął wywijać tą nahajką na lewo i prawo. Bił ludzi po głowach, gdzie popadnie.

Ten niemiecki oprawca dopuszczał się także zbrodni. Komendant Schütz topił np. dzieci w obozowej kloace albo kopał je, aż umarły. Rodzice pana Stanisława mieli jednak trochę szczęścia. Z obozu przejściowego w Zamościu trafili do zarządzanego przez Niemców gospodarstwa w podzamojskich Bortatyczach, gdzie pracowali jako robotnicy.

Spalony dom

- Tam trafiło podobno dziesięć wybranych rodzin – mówi pan Stanisław. - Zakwaterowano ich w takim małym domku w Chomęciskach Małych, po wysiedlonej rodzinie Goździuków. Stamtąd chodzili do pracy. Brat Janek pokazywał się tam czasami u nich, chociaż był z partyzantami w lesie: w rejonie Majdanu Sitanieckiego. On urodził się w marcu 1926 roku. W 1942 i 1943 r. był zatem nadal młodym chłopakiem. W leśnym oddziale służył m.in. jako łącznik czy goniec.

Rodzice pana Stanisława byli w trudnej sytuacji, ale próbowali pomagać także innym. - Moja mama przyjęła wówczas Tadeusza Dąbrowskiego do domu i traktowała go jak syna. On był biedny, niczyj, sierota. Tadek nie żyje od kilku lat, ale często mówił o niej jak o własnej matce. Rodzice dotrwali tam aż do wyzwolenia, a nasz dom i gospodarstwo objęli w posiadanie ci lokatorzy-volksdeutsche. Gdy jednak zbliżał się front, zabrali z niego wszystko co się dało, zapakowali w skrzynie i uciekli. Trafili później podobno aż do Niemiec, a potem mieszkali w Australii.

Doszło jednak do kolejnego nieszczęścia. - Mama i ojciec wrócili do swojego domu, ale już wtedy było słychać front w Skierbieszowie. Znaleźli trochę mąki, rozpalili w piecu, rozczynili chleb. Jednak zaraz musieli uciekać. Więc zabrali ten chleb i ruszyli w stronę wsi Zawoda. Ukryli się aż w debrze – czyli w wąwozie, który nazywano Grabarką, obok Starej Lipiny. Obok mieszkał zresztą brat mojej matki, na takich górkach. Gdy front przetoczył się przez okolicę, wrócili do domu, który już… nie istniał. Spłonął, tak jak wszystkie budynki w naszym gospodarstwie. Zostały zgliszcza. Moi rodzice oraz kilka innych rodzin: trzy czy cztery, zostali wówczas ulokowani w domu przy ulicy Zamojskiej, obok figury, która tam nadal stoi.

W tym budynku na świat przyszedł pan Stanisław. - Moi rodzice mieszkali tam przez dwa lata. Starali się jednak odbudować spalony dom. To im się udało. Budynek jednak wyglądał inaczej niż kiedyś, był mniejszy, kryty strzechą. Istniał w nim tylko niewielki pokój i mała kuchnia. Warunki były tam niedobre. Tak wyglądało to aż do lat 70. ubiegłego wieku, do czasu kiedy postawiliśmy kolejny, murowany dom – opowiada Stanisław Adamczuk.

Ucieczka

Brat pana Stanisława po wojnie nie od razu trafił do Skierbieszowa. - Opowiem historię, która może świadczyć o jego charakterze. Przed wysiedleniami Niemcy oczywiście okupowali Skierbieszów. Na kwaterę nasz dom wybrała grupa żołnierzy, czy żandarmów. Mieli trzy motory. To był podobno niemiecki zwiad – mówi pan Stanisław. - Oni jeździli po całej okolicy. Chodzili też przez pola do Huszczki, Pewnego razu Janek, mój brat spuścił im paliwo z tych motorów. Gdy wyjechali w teren, motory im stanęły. W polu. Szybko domyślili czyje to dzieło. Po powrocie jeden z Niemców chciał Janka dopaść, gonił za nim, strzelał. W ten sposób go straszył, bo gdyby chciał to by mu krzywdę zrobił. Jasiek uciekał przed nim aż na Zawodę. To był wtedy młody chłopak.

Pan Stanisław na wspomnienie tego „figla” nadal się śmieje. Potem opowiada o dalszych losach brata. Bo nowa, komunistyczna władza także zaczęła Jana Adamczuka ścigać.

- On opowiadał mi wiele partyzanckich historii: o strzelaninie w okolicach Majdanu Sitanieckiego, niemieckich samolotach, różnych akcjach i o tym, że partyzanci ukrywali w jednej z okolicznych debr. Niestety, dokładnie tych historii już nie pamiętam – mówi Stanisław Adamczuk. - Potem los także nie był dla niego łaskawy. Zaraz po wojnie musiał ze Skierbieszowa uciekać. Przebywał przez jakiś czas na Pomorzu. Tam pracował fizycznie m.in. jako kierowca. Nie chciał się ujawnić. Ubecy go jednak zawzięcie ścigali, więc przeprowadził się na Śląsk. Do Bojkowa. Pracował wówczas m.in. w straży kopalnianej. Doszło jednak do incydentu. Wybił pistolet ochroniarzowi, który mierzył do człowieka. Doszło do bijatyki. To było na jakiejś imprezie. Jan był wówczas aresztowany i trafił na pewien czas do więzienia... Jasiek zawsze był odważny.

Potem jednak życie ułożyło się inaczej. Jan Adamczuk miał żonę i dwoje dzieci. Po powrocie do Skierbieszowa zaangażował się w działalność społeczną. Przez wiele lat był sołtysem w rodzinnej miejscowości. Mieszkał w niewielkim budynku przy ul. Wąskiej w Skierbieszowie. Potem wybudował nowy dom, przy ul. Nadrzecznej. Wykonywał też zdjęcia m.in. w latach 50 i 60 ubiegłego wieku.

Odważny, przebojowy

- Janek miał swoje aparaty fotograficzne. Robił zdjęcia w różnych okolicznościach m.in. podczas uroczystości gminnych i potem kombatanckich m.in. w Osuchach – wspomina Stanisław Adamczuk. - Może wykonywał jakieś zdjęcia jeszcze w czasie II wojny światowej, ale tego nie wiem, nie słyszałem o tym. Nie umiem też powiedzieć jakimi dokładnie aparatami je robił. Miał ich w różnych czasach kilka: większe i mniejsze Zmieniał je.

Jan Adamczuk był niewysoki, jak wspomina jego brat miał trochę krzywe nogi (w dzieciństwie cierpiał na krzywicę), ale zawsze był odważny, przebojowy, charyzmatyczny. Widać go było wśród innych ludzi. Chętnie zabierał np. głos podczas różnych zebrań i wówczas „trudno było go przegadać”.

- Był nerwusem, trochę dyktatorem, ale dobrym, ciekawym świata człowiekiem. Takim z krwi i kości – wspominał w 2023 roku Stanisław Adamczuk. - Już jako kombatant jeździł do Rzymu i robił tam zdjęcia. Było to dla niego ważne. Zapisał się też do „Solidarności”, a na ścianie w jego domu zawsze wisiał obraz z podobizną marszałka Piłsudskiego. Działał też m.in. w straży pożarnej. To był interesujący człowiek. Zmarł szesnaście lat temu. Został pochowany na cmentarzu w Skierbieszowie.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto