Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Właśnie rozpoczął się karnawał. Przed nami bale i biesiady przy zastawionych stołach. Kiedyś ten czas nazywano „Targiem na dziewczęta"

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Lata 60. ub. wieku. Bal karnawałowy w zamojskich Zakładach Mięsnych. Fotografię przekazał do APZ Piotr Marzec.
Lata 60. ub. wieku. Bal karnawałowy w zamojskich Zakładach Mięsnych. Fotografię przekazał do APZ Piotr Marzec. Archiwum Państwowe w Zamościu
Zabawa do upadłego, ucztowanie aż do kresu wytrzymałości, morze alkoholu i słodkości rozpływające się w ustach. Nasi przodkowie podczas Zapustów potrafili się zabawić na potęgę! To szaleństwo czasami sięgało zenitu. Możemy o tym przeczytać w wielu pamiętnikach i starych gazetach.

Zapusty był to czas trwający od Nowego Roku (w niektórych regionach rozpoczynał się w święto Trzech Króli) do środy popielcowej. Ludzie bawili się wówczas, pili do upadłego oraz jedli tłusto i dużo. W szlacheckich dworach urządzano w tym czasie polowania, turnieje, wystawne uczty oraz wielkie, popularne bale.

Takie spotkania zwano nieoficjalnie „rynkiem małżeńskim”. Bo ewentualną, przyszłą wybrankę (lub wybranka) można było wówczas dokładnie obejrzeć np. podczas licznych pląsów.

Niejedno powiedzieć wachlarzem

Na rynku matrymonialnym i w życiu towarzyskim pomagały w tych czasach odpowiednie przedmioty, czyli jak zanotowała związana z Zamojszczyzną pisarka i poetka Maria Niklewiczowa „rzeczy błahe”. To m.in. perfumy, błyszczące spinki męskie do wykrochmalonych kołnierzy (inne na co dzień, inne na wizyty czy do konnej jazdy), trzewiki zapinane na haczyki, żelazka do fryzowania włosów, przybory do robienia długich loków, czy bindy do wąsów obowiązkowo używane przez eleganckich panów.

Ten ostatni przedmiot zasługuje na nieco większą uwagę. Dziś mało kto pamięta do czego on służył. Był to rodzaj opaski zakładany przez mężczyzn nocą na wąsy, po uprzednim nałożeniu na nie pomady. Dzięki takiemu zabiegowi uzyskiwano ich pożądany kształt. Mocowano taką bindę z tyłu głowy lub do uszu za pomocą gumki lub tasiemek. Czasami panowie zakładali ją na kilka godzin przed jakimś przyjęciem lub balem. Dzięki bindom eleganci mogli nosić cienkie wąsy w stylu Napoleona III czy potem „chrabąszczowate z igiełkami do góry” w stylu Wilhelma II (czyli „a la Wiluś).

„A jak zaczynały siwieć, to się je podfarbowywało, jeżeli mężczyzna był w pretensjach. Były wtedy i specjalne farby do wąsów, a jakże” – czytamy we wspomnieniach Marii Niklewiczowej. Szczególną uwagę autorki wspomnień przykuły jednak inne „rzeczy błahe”.

„Pamiętam dobrze wachlarze z czasów mej młodości, piękne jak poruszające się skrzydła olbrzymich motylki, wachlarze z koronek i tiulu, ze strusich piór, malowane ręcznie na pergaminie, oprawne w kość słoniową, w szyldkred, w masę perłową” – czytamy w jej wspomnieniach. „Kobiety mniej zamożne zadowalały się fabrycznymi z maszynowej koronki lub z drukowanego materiału rozpiętego na ramce drewnianej czy celuloidowej, albo też kupowały taniutkie wachlarze japońskie rozpięte na bambusowych ramkach”.

Elegantki z końca XIX i z początku XX wieku musiały obchodzić się z nimi z ogromną „znajomością rzeczy”. „Ważny był każdy drobiazg” – podkreśla Maria Niklewoczowa. – „Uchylony z lekka lub szeroko rozłożony, trzymany prosto czy też kokieteryjnie pochylony, czasem w chwili wzburzenia zamknięty z trzaskiem, miał on swoistą wymowę. Kobieta umiała niejedno powiedzieć wachlarzem, czego nie chciały wyznać słowa”.

Mężczyźni takie sygnały czytali doskonale. Sami także mieli sposoby na zwrócenie uwagi płci przeciwnej. „Lew salonowy zakładał monokl przekraczając próg, po czym wyprostowany, lekko uśmiechnięty rozglądał się bez pośpiechu składając ukłony, zanim podszedł ucałować wyciągniętą ku niemu rączkę pani domu” – wspomina Maria Niklewiczowa.

To mogło zrobić wrażenie. Pod warunkiem, że ów lew salonowy miał „dobre” nazwisko, stanowisko lub wielkie pieniądze.

Przypek był towarzyskim zerem

„Jeżeli pochodzenie było nie dość wysokie, ale jednak wystarczające – takie „na trójkę”, no to trzeba było wykazać się czymś więcej na dodatek, i tu na pierwsze miejsce wysuwał się majątek” – tłumaczyła swoim czytelnikom Maria Niklewiczowa. – „Jeśli ktoś był bogaty, przymrużano oczy na mniej świetny rodowód. Jak dalece ktoś był skłonny oczy przymrużyć i czy gotów był przyjąć danego kandydata w swym domu i nawzajem bywać u niego, to zależało nie tylko od stopnia tolerancji, ile od wysokości i solidności szczebla, na którym samemu się siedziało. Ktoś kto miał mocną i wysoką pozycję towarzyską, mógł sobie pozwolić wyjątkowo na zaproszenie kogoś niezupełnie ze swojej sfery, jeśli przyszła mu taka fantazja”.

A w inny miejscu Maria Niklewiczowa zauważyła: „Wykształcenie miało (..) pewien walor towarzyski, ale tylko wtedy, jeśli kandydat posiadał inne walory, uważane za ważniejsze: urodzenie, majątek, stanowisko. Jeżeli ktoś skończył dwa fakultety, ale nazywał się Przypek i spełniał funkcję korepetytora, towarzysko pozostawał zerem”.

W tych czasach w dobrym tonie było mówienie po francusku i to z paryskim akcentem. Liczyły się rodzinne koligacje oraz m.in. przestrzeganie rygorystycznych zasad „savoir vivre”. Czasami były one zresztą zbyt konwencjonalne i sztuczne.

„Przy czym trzeba było nie tylko wiedzieć to wszystko wraz subtelnymi odcieniami i posługiwać się tymi umiejętnościami zależnie od miejsca i czasu oraz różnych nieprzewidzianych okoliczności, ale nabrać w tym takiej wprawy, żeby umiejętności zmieniły się w przyzwyczajenia, a przyzwyczajenia w odruchy (...)” – tłumaczyła Maria Niklewiczowa. „Jednym słowem na „człowieka z towarzystwa” trzeba było odpowiednio się urodzić i od dziecka obracać się w tym kręgu, w którym miało się później żyć”.

Czasami nawet w dobrym towarzystwie różne zachowania przybierały nietypowe formy. Zwłaszcza w okresie karnawału, który nazywano złośliwie targiem na dziewczęta lub po prostu rynkiem małżeńskim.

Odyniec w zagajniku

„Na to są tańce różne, żeby się kawalerowie słusznie pannom przypatrywali” – czytamy w anonimowej, XVII-wiecznej książce pt. "Złote jarzmo małżeńskie". „Na to świeczkowy, żeby jeśli który nie dojrzy, lepiej ją widział przy świecy, którą przed sobą nosi. Na to mieniony, żeby z boku zobaczył tem lepiej, jak chodzi, na to goniony, żeby widział, jeśli nie kaleka. Albo nie dychawiczna. Na to śpiewany kowal, żeby słyszał jeśli nie niemota (...). Na to angielskie tańce świeżo wprowadzone, żebyście ku sobie rękami klaskali i miotali się ze sobą”.

Wstępem do karnawałowego szaleństwa był Sylwester. W miastach oraz wiejskich siedzibach ziemiańskich rozpoczynał się wówczas sezon na huczne bale: publiczne i prywatne. Obowiązkowo zjeżdżały na nie panny na wydaniu oraz kawalerowie, nieraz z różnych zakątków kraju. Trzeba było w tym czasie bardzo uważać na wybranki swoich serc, jeśli się już je zdobyło.

„Gdzie się chodziło?” – pyta mąż żonę, która na długi czas znikła podczas jednej z takich zabaw (o tym wydarzeniu donosiło w 1911 r . czasopismo "Świat"). „– Nigdzie...” – odpowiedziała żona śmiało. – Tańcowałam, po pokojach chodziłam”.

Jak zauważył żurnalista "na tem przestać musiała mężowska inkwizycya". Jednak ponure podejrzenie jak cień padło na zachmurzone czoło małżonka. Co mógł w tej sytuacji zrobić? Próbował "swą duszę wątpiącą ukoić".

„Nie, nie. Moja żona, nie...” – tak sam sobie tłumaczył "ten człek małej wiary" (tę scenę żurnalista podpatrzył na jednej z szalonych zabaw). „Jednak jego zaufanie do żony... nie zostało nagrodzone. Ani wiedział, że słodkim ustkom uraduje się drugi – wierzący...” – skwitował z przymrużeniem oka popularny „Świat”.

Nie tylko żony i mężowie byli w niebezpieczeństwie. Jadwiga z Morawskich Umiastowska w swoich wspomnieniach nazwała zabawy karnawałowe dosadnie: "dorocznym targiem na dziewczęta". Wybrankę (ale także wybranka) można było wówczas dokładnie obejrzeć np. podczas licznych pląsów. Roje kawalerów ściągały zwłaszcza na zabawy, gdzie można było zdobyć serce dziedziczek o znakomitych nazwiskach i dużych posagach. Matki polskich panien z dobrych domów polowały też na majętnych, atrakcyjnych paniczów.

„Młodzi ludzie zaliczani do rządu partii, zajęci własną zabawą albo gospodarstwem, ukazywali się zaledwie na paru balach, ale wówczas robili takie same wrażenie jak odyniec w zagajniku, który zbliża się pod strzał na linii” – pisała w swoich pamiętnikach Janina z Puttkamerów Żółtowska.

„Czułam się nieswojo, gdyż kanapy i fotele wokół sal (balowych) obsiadły głównie starsze panie, które obserwowały tańczących” – wspominała także Halina Donimirska-Szyrmerowa swój pierwszy bal. „Gdy któraś mnie zagadnęła, okazywało się, że wie doskonale, kim jestem, z kim i jak jestem spokrewniona, a ja nie miałam pojęcia kto ze mną rozmawia.

W podobnym tonie pisała Maria Niklewiczowa: „Do Warszawy ściągali zimą specjalnie ci, co mieli córkę na wydaniu. Związane z tym wydatki traktowano jako inwestycję rodzinną” – czytamy w jej wspomnieniach. – „Zresztą chłopak też wymagał przez pewien czas zwiększonych wydatków, najpierw kiedy się kształcił, a później kiedy szukał żony. Rodzice przywozili córki do Warszawy na karnawał i ściągała tam w tym czasie ze wsi młodzież męska – tej było łatwiej, bo nie potrzebowała opieki rodziców. Toteż Warszawa w tym czasie zaludniała się ziemiaństwem z różnych okolic Kongresówki, z Litwy, z Polesia, z Wołynia, z Podola. Lokowano się rozmaicie, i w hotelach, z których największym wzięciem cieszyły się Europejski i Bristol, w wynajętych okresowo mieszkaniach umeblowanych, w nielicznych pensjonatach, u krewnych”.

A w innym miejscu Maria Niklewiczowa dodała: „Panienka z „dobrego domu” nie miała nigdy pracować zarobkowo, więc po ukończeniu średniej szkoły, lub nawet nie ukończywszy jej całkowicie, zadowalała się wyszlifowaniem towarzyskim i pod kierunkiem rodziców starała się zdobyć męża, znów nie wychylając się ze swojej sfery”.

Ciężka próba dla matek

Na bale organizowane w prywatnych posiadłościach nie łatwo było się dostać. Aby wystarać się o możliwość wstępu, nosiło się do domów organizatorów wizytówki, które zwykle wręczano lokajom. Po pewnym czasie wybrane osoby dostawały zaproszenia. Zabawy rozpoczynały się najczęściej o godz. 22. Goście byli przywożeni zwykle pod same drzwi budynków, w których się odbywały. Futra i inne zimowe ubrania odbierano gościom zaraz po wejściu (pod nimi mieli stroje wieczorowe, które były na balach obowiązkowe).

Organizatorzy witali gości. Potem podawano herbatę i ciasteczka, a następnie w jednej z sal odbywały się tańce, a w innych prowadzono rozmowy. Osoby, które nie tańczyły były częstowane szampanem i winem roznoszonym na tacach. W czasie przerw w tańcach gości zapraszano na posiłki. Niektórzy otrzymywali także różne podarunki. Były to np. parasolki, laski, wachlarze itd. Wybierano też królową balu, czyli pannę, która najlepiej tańczyła. Zabawa kończyła się zwykle między 4 i 7 rano.

„Te huczne i doroczne zjazdy, podobne do pospolitego ruszenia były ciężką próbą dla matek (oraz przyzwoitek, które musiały pilnować np. by młodzi nie tańczyli zbyt długo w jednej parze)” – pisała Janina z Puttkamerów Żółtowska. „Tylko niezrównana żywotność starszego pokolenia ułatwiała mu tę rolę i to, że panie w czarnych dżetach i koronkach, z brylantami w uszach, nawet pokrzepione kolacją wytrzymywały siedzenie w dusznej sali do szóstej rano, po czym od czwartej po południu, uzbrojone w bohaterskie męstwo, już rozjeżdżały z wizytami (...). Spod ściany, gdzie siedziały, te panie strzegły z dala córek (...) i z obojętnością zaprawioną szczyptą kwasu, śledziły powodzenie innych, łagodząc nieżyczliwe myśli grzecznością światową i miłością chrześcijańską”.

Sale taneczne ozdabiano dywanami, gałęziami jedliny lustrami i obrazami. Kobiety miały zwykle wspaniałe kreacje, które aż furkotały w powietrzu. Bo karnawał to były prawdziwe żniwa dla krawców, fryzjerów czy perukarzy.

„Lubiłam tańczyć, więc perspektywa bywania na balach miała dla mnie urok (...). Tej zimy, którą opisuję (chodzi o ostatnie miesiące 1911 i pierwsze 1912 r.) moi rodzice wydali dwa bale. Znajomych mieli zbyt wielu, żeby wszystkich zaprosić jednocześnie. Rzecz charakterystyczna: towarzystwo zostało podzielone na dwa zespoły i jeden bal miał charakter przeważnie ziemiańsko-szlachecki, a drugi mieszczański” – wspominała Maria Niklewiczowa. „Wychodząc z założenia, że ludzie bawią się najlepiej i najswobodniej w środowisku, gdzie wszyscy są ze sobą zżyci i dobrze się znają”.

Różne wyprawiają figle

Tańce odbywały się w dużym salonie warszawskiego mieszkania rodziców Marii. „Na każdym z tych bali było po ponad dwadzieścia par (...)” – notowała Maria Niklewiczowa, która w swoich wspomnieniach bardzo szczegółowo opisała m.in. swoje balowe suknie, które dokładnie zapamiętała z czasów młodości. Dlaczego to było dla niej tak ważne? „Zdaję sobie sprawę, że opis sukni balowych może zainteresować jedynie kobiety. Ale niechże moje prawnuki (...) uśmiechną się wyobrażając sobie, jak ich prababka wybierała się na bal”.

W naszym kraju organizowano też w tym czasie m.in. publiczne bale maskowe, czyli kostiumowe (należało się na nich za kogoś przebrać). Uczestnicy nakładali na nie maski (tzw. larwy). Takie zabawy odbywały się często w restauracjach, resursach kupieckich czy w specjalnych salach użyczanych np. przez teatry. Bawiły się tam nie tylko rodziny ziemiańskie, ale także „skromniejsza publiczność” (jednak ludzie z różnych sfer mogli ze sobą przebywać jedynie gdy byli w maskach). Popularną, karnawałową zabawą stały się również kuligi.

Zabawy najbardziej przybierały na sile w ostatnie dni karnawału. Dlatego mówiono o nich: diabelskie, szalone, kuse, mięsopustne lub po prostu: ostatki. Ten szalony czas rozpoczynał się w tzw. tłusty czwartek (przypada zawsze w ostatni czwartek przed Wielkim Postem). Stoły naszych przodków uginały się tego dnia od jedzenia. W tzw. wyższych sferach serwowano głównie dziczyznę: pieczone sarny, kuropatwy, zajęcze combry, szynki z dzika oraz mnóstwo gęstych, smakowitych sosów. Na półmiskach nie mogło zabraknąć także indyków tuczonych włoskimi orzechami, pieczonych kapłonów nadziewanych migdałami i rodzynkami oraz różnych rodzajów pasztetów. Zapijano je zwykle szlachetnymi winami, gdańską wódką i domowymi nalewkami.

Na zamojskiej wsi Zapusty nazywano zakudami, zakutami lub kłódką. Organizowano wówczas liczne zabawy (m.in. korowody z przebierańcami, wędrówki grup kolędniczych itd.) oraz m.in. tańce z poczęstunkami.

„Każdego (...) wieczora włościanie tańcują do upadłego, a z wtorku na środę do północy, to jest dopóty, dopóki dzwon kościelny nie ogłosi zaczęcia wielkiego postu” – pisał w 1883 r. Oskar Kolberg o zwyczajach naszych włościan. „Nie wszyscy jednak po uderzeniu dzwonu rozchodzą się z karczmy do domu. Zostają tam jeszcze gosposie i niektórzy gospodarze, piją, tańcują, hulają na konopie, czyli z przesądu, aby im konopie dobrze rodziły, a taka hulanka jeszcze w środę ciągnie się prawie do południa, a czasem nawet do wieczora”.

Ten uczony pisał też o innych zwyczajach zapustnych. „W Biłgoraju w Ostatki, różne też chłopcy wyprawiają figle. I tak np. jeden przebiera się za osła, ma przyprawne długie uszy: na plecy kładzie kawał czerwonego sukna, niby czaprak (chodzi o podkładkę pod siodło): a na tym czapraku siada mu na karku drugi mały chłopczyk, za jeźdźca; tego zaś, zowią niektórzy Bartoszek (…). Inni przebierają się za niedźwiedzia, byka, kozła czy kozę itd.”.

Niektóre zabawy były okrutne. O jednej z nich wspomina Jędrzej Kitowicz.

Pulchny i lekki

„Inni (chodzi o czeladź), spory kloc do łańcucha przyprawiwszy, chwytali dziewki służebne; złapaną wprzęgali do pomienionego kloca, przymuszając do ciągnienia poty od domu do domu, poki nie złapali (następnej) dla uwolnienia pierwszej” – czytamy w zapiskach Kitowicza. „Początek tej swawoli wziął się od zalotnika wzgardzonego i stał się powszechną karą na dziewki dorosłe, które za mąż nie poszły, chociaż się im dusznie (gorąco, całą duszą) pragnącym tego szczęścia nie dostało. Podobne swawole praktykowało się i po wsiach między parobkami i dziewkami”.

Większość bawiła się jednak świetnie i suto. Bo także w chłopskich chatach gotowano wielkie garnki „kraszonego jadła”. Była to np. kasza i kapusta ze skwarkami. Nie mogło zabraknąć także sadła i słoniny. W bogatszych, włościańskich domach pojawiała się również m.in. kiełbasa. Wszędzie zajadano się słodkościami.

Polskim specjałem były smażone na tłuszczu słodkie racuchy, bliny i tzw. pampuchy. Miejscy cukiernicy zaczęli też wytwarzać delikatne ciasta, chrusty zwane faworkami a w XVII i XVIII w. – pączki. Te były polską specjalnością. Z ich produkcji słynęli zwłaszcza cukiernicy warszawscy (dostarczali je m.in. na królewski dwór Stanisława Augusta Poniatowskiego). Tak o warszawskich pączkach pisał w 1875 r. pisał Fritz Wernick, niemiecki żurnalista, który szybko w nich „zasmakował”.

„Specjał godny salonów, łagodnie rozpływający się w ustach, cudowny amalgamat jajek, masła i kremowej śmietanki” – zachwycał się przybysz.

Jak donosiła prasa, w samej Warszawie w 1829 r. sprzedano 45 tys. pączków. Oszacowano, że w stołecznych domach upieczono ich dodatkowa ponad trzy razy więcej. Nie zawsze jednak polskie pączki były smakowite i dobrej jakości. Z kronikarskich opisów wynika, że krajowi cukiernicy nieustannie nad nimi pracowali, podpatrywali innych, wymieniali się przepisami, eksperymentowali…

„Staroświeckim pączkiem trafiwszy oko, mógłby je podsinić” – pisał w XVIII w. słynący z nietuzinkowego poczucia humoru ks. Jędrzej Kitowicz. „Dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku znowu rozciąga się i pęcznieje, jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści (5) - oszustwo na kartę NFZ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto