Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Żywe torpedy – polscy kamikadze. Kilka tysięcy osób chciało w 1939 roku poświęcić życie w samobójczych atakach

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
18 maja 1939 r. Duch patriotyczny był wówczas ogromny. Uroczystość harcerska na ulicy Akademickiej w Zamościu. Widać makietę samolotu. Fot. ze zbiorów APZ.
18 maja 1939 r. Duch patriotyczny był wówczas ogromny. Uroczystość harcerska na ulicy Akademickiej w Zamościu. Widać makietę samolotu. Fot. ze zbiorów APZ.
Ochotników do tych formacji nie brakowało. Swoją gotowość poświęcenia życia dla Ojczyzny w samobójczym ataku zadeklarowało ponad 4,7 tys. osób, w tym blisko 150 kobiet. W 1939 r. umrzeć za Ojczyznę w oddziałach „żywych torped” chciały także dzieci. Najmłodsza kandydatka do takiej formacji nazywała się Mirosława Grzelińska (z domu Gruszczyńska) i miała zaledwie 11 lat!

Wraz z rodziną dziewczynka mieszkała przed II wojną światową Łodzi. Tak o swojej decyzji opowiadała już jako dorosła osoba.

„Podsłuchałam jak Alfred i Napoleon naradzają się razem z kolegami. Rodzice nie chcieli się zgodzić, ale strasznie płakałam i prosiłam ich, aby pozwolili mi pójść z braćmi. W końcu wymusiłam zgodę” – wspominała w 1999 r. na łamach Dziennika Bałtyckiego. „Wiedziałam, że zostanę zamknięta w łódce, dostaną bombę, którą będę musiała przyczepić do niemieckiego okrętu podwodnego. Wiedziałam, że podczas wybuchu zginę”.

Co czuje i myśli każdy Polak?

Jak do tak niezwykłego, patriotycznego zrywu doszło? Na początku 1939 r. sytuacja w kraju była bardzo napięta. Zrozumiano, że wojna jest nieunikniona. 5 maja 1939 r. Józef Beck, ówczesny minister spraw zagranicznych RP, wygłosił słynne przemówienie, w którym zapowiedział iż, „Polska od Bałtyku odepchnąć się (Niemcom) nie da!”. Uznano je za ważne, wręcz przełomowe.

„Prosty, jasny, godny, mocny, choć spokojny styl przemówienia Józefa Becka wywarł na wszystkich wielkie wrażenie” – czytamy w numerze „Kuriera Porannego” z 6 maja 1939 r. „Minister Beck w lapidarnych, żołnierskich słowach określił to, co czuje i myśli każdy Polak. Polska pragnie pokoju, ale każdy atak na swój honor, prawa żywotne i interesy odeprze, tak jak zwykło czynić każde mocarstwo”.

Przemówienie Becka w wielu wyzwoliło dumę i ducha patriotycznego. Szeroko o nim dyskutowano, a mocarstwowość naszego kraju uważano niemal za pewnik. Minister Beck otrzymał także mnóstwo depesz gratulacyjnych. Przysyłano je z całego kraju.

„Mieszkańcy gminy Rachanie powiatu tomaszowskiego, solidaryzując się z Tobą, czcigodny ministrze, wyrażają najgłębsze zaufanie do Twoich poczynań oraz gotowość obrony honoru i granic Rzeczypospolitej Polskiej” – czytamy w jednej z depesz. A w innej napisano: „Ludność miasta Biłgoraja składa Panu ministrowi wyrazy hołdu, czci i uznania za zajęcie na posiedzeniu sejmu mocnej, zdecydowanej postawy w obronie honoru, praw i nienaruszalności granic Rzeczpospolitej” (pismo zostało wysłane 6 maja 1939 r.).

Były też inne, bezprecedensowe i niezwykle spontaniczne reakcje. 6 maja opublikowano na łamach Ilustrowanego Kuryera Codziennego artykuł dotyczący ewentualnego ataku na wrogów Polski „żywych torped”. Zawarto w nim emocjonalny list otwarty od Leona Lutostańskiego, Edwarda Lutostańskiego oraz Władysława Bożyczko. Byli to dwaj bracia oraz ich szwagier, który pisał w imieniu całej trójki. Mężczyźni byli przepełnieni patriotycznym duchem. Warto się ich deklaracjom bliżej przyjrzeć.

Nie ma szans na ocalenie

„Otóż ja i moi dwaj szwagrowie, wzywamy wszystkich tych Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę, jednak nie w szeregach armii, razem ze wszystkimi, lecz w charakterze żywych torped z łodzi podwodnych, żywych bomb z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych ” – czytamy w owym liście otwartym. „Każda zmarnowana torpeda, bomba i mina, kosztują dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy. Każdy okręt nieprzyjacielski, czołg, pancerka może i tak kosztować życie kilkunastu (naszych) żołnierzy, zaś jeden człowiek zdecydowany może oddać tylko jedno swoje życie, jako żywy pocisk, czy w torpedzie, bombie lub minie”

Argumentowali także w taki sposób: „Człowiek w torpedzie zawsze znajdzie ten cel, w który zechce trafić i tem samem zaoszczędzi życie innym żołnierzom, zniszczy zaś wielu wrogów” – czytamy na łamach IKC.

Autorzy listu przekonywali, że „żywymi torpedami” mogli zostać wszyscy, Ochotnicy musieli jednak rozumieć, że w przypadku podjęcia samobójczej misji nie ma szansy na ocalenie.

„Właśnie tacy ludzie są nam potrzebni. Nie wątpię, że takich jak my zgłosi się tysiące, ale te tysiące będą kosztowały wroga miljony złotych (pisownia oryginalna) i setki tysięcy ludzi (…) – argumentowali. „Proszę nie myśleć, że my to robimy z jakiejś rozpaczy, czy czegoś podobnego. Ja jestem urzędnikiem państwowym, szwagier jest pracownikiem miejskim, drugi szwagier jest masarzem, zarabiamy nieźle, jesteśmy silni i zdrowi”.

Na początku owa spontaniczna akcja miała jedynie charakter obywatelski. Autorzy listu otwartego zastanawiali się nawet dokąd mają się ze swoją inicjatywą zwrócić. Pomysł trafił jednak na bardzo podatny grunt. Swoją gotowość poświęcenia życia dla Ojczyzny w samobójczym ataku zadeklarowało kilka tysięcy osób. Zgłoszeniami zasypywali Kancelarię Prezydenta RP, różne instytucje wojskowe oraz ogólnopolskie gazety. Władze musiały zareagować.

Szacunek graniczący z podziwem

„Zaciąg” do takich samobójczych formacji przeprowadziła marynarka wojenna RP. Dla wybranych 83 osób zorganizowano w Gdyni spotkanie na którym ochotnicy zostali poinformowani o trwających pracach dotyczących budowy 16 prototypów specjalnych łodzi, którymi mieli w przyszłości kierować członkowie formacji „żywych torped”. Pierwsze szkolenia na tych jednostkach miały odbyć się w październiku 1939 r. Czy jednak taka broń w naszym kraju naprawdę była projektowana? A może wieść o budowie tajemniczych, prototypowych łodzi była tylko chwytem propagandowym polskiej marynarki wojennej? Trudno dzisiaj rozstrzygnąć. Tak czy owak, ewentualne szkolenia pokrzyżował wybuch wojny.

Dla „żywych torped” planowano jednak stworzyć inne „oddziały dywersyjne”, które podczas wojny (z III Rzeszą) miały wykonywać wyjątkowo trudne zadania dla piechoty oraz lotnictwa. Niektóre z tych projektów udało się zrealizować. Np. w sanockim 2 Pułku Strzelców Podhalańskich powstał blisko 100-osobowy Batalion Szturmowy (nazywano go batalionem śmierci) w którym znalazły się „żywe torpedy”. Podobny „samobójczy” batalion powstał także w Warszawie.

Chętnych do takich formacji było naprawdę wielu, także na Lubelszczyźnie. Możemy o tym przeczytać w książce Elżbiety Szumiec-Zielińskiej pt. „Żywe torpedy 1939”. Znalazł się tam m.in. obszerny, wielostronicowy spis ochotników do oddziałów „żywych torped”. Wśród nich zauważyliśmy nazwiska kilkudziesięciu mieszkańców województwa lubelskiego. Znane są też sylwetki niektórych ochotników. Często byli to pozornie zwykli, przeciętni ludzie.

Władysław Łupina był np. właścicielem połowy taksówki, kierowcą oraz konduktorem z Zamościa. Urodził się 13 lipca 1907 r. Pochodził z chłopskiej rodziny. W 1928 r. ożenił się ze Stanisławą z domu Pupiec. Mieli razem dwoje dzieci. Pan Władysław nie został wprawdzie „żywą torpedą”, ale w 1939 r. walczył z Niemcami w wojnie obronnej. Po powrocie do Zamościa wstąpił do Związku Walki Zbrojnej. Niemcy aresztowali go w grudniu 1940 r. Trafił na osławiony lubelski Zamek, a potem do KL Auschwitz. Został tam zamordowany 19 marca 1941 r.

A tak w 1969 r. na lamach Panoramy Północy pisał Jan Stachurski o grupie kandydatów do samobójczych ataków z Lublina. „W Liceum Budowlanym w Lublinie mieszczącym się w gmachu przy ul. Racławickiej (róg ulicy Długosza) w kwietniu lub w maju 1939 r. zgłosiło się kilku uczniów do ochotniczych oddziałów „żywych torped” – notował Stachurski. „Jednym z pierwszych był Władysław Rzechowski. Pamiętam również nazwisko Zdzisława Klimkiewicza. Prasa miejscowa podawała wówczas nazwiska ochotników. Ja chodziłem wraz z nimi do pierwszej klasy Liceum Budowlanego i mieliśmy po 17-18 lat”.

Autor wspomnień zapewniał, że ochotnicy do „żywych torped” budzili wśród rówieśników ogromny szacunek, graniczący z podziwem. „Panował wówczas olbrzymi patriotyzm i każdy gotów był walczyć i oddać życie (…)” - czytamy dalej w tych wspomnieniach. „Przykład ich powinien być wzorem dla dzisiejszej młodzieży”.

Takich przykładów jednak w naszym kraju naprawdę nie brakowało.

Wszyscy jesteśmy żołnierzami

„A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszystkie sprawy i zagadnienia schodzą na dalszy plan. Całe życie publiczne i prywatne przestawiamy na inne tory. Weszliśmy w stan wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym – walka aż do zwycięstwa”– tak brzmiał komunikat, który 1 września 1939 r. usłyszeli słuchacze Polskiego Radia.

Niemcy złamali wówczas zawarty z Polską pakt o nieagresji. Na nasz kraj uderzyło 60 dywizji, w tym 15 pancernych i zmotoryzowanych, 2,5 tys. czołgów oraz 1,6 tys. samolotów. My mieliśmy tylko 36 dywizji oraz znacznie mniej sprzętu, często przestarzałego. Nie było szans na wygraną. Polscy „cywile”, karmieni informacjami o potędze naszej armii, początkowo nie rozumieli jednak co się dzieje...

„W redakcji nastrój nerwowy: co z nami będzie? Kraków się nie odzywa, może już zajęty (...)” – notował 4 września Witold Giełżyński, kierownik warszawskiego oddziału Ilustrowanego Kuryera Codziennego. „Przed PKO i KKO znów milowe ogony. Żeby przynajmniej z frontu jakieś lepsze wiadomości, ale słyszy się o zajęciu Śląska, Pomorza, Podhala. Tylko Gdynia się broni i bohaterskie Westerplatte. A gdzież nasza ofensywa na Prusy Wschodnie? A gdzież naloty na miasta nieprzyjacielskie? (a gdzie nasze „żywe torpedy” – chciałoby się dodać)”.

Polskie wojska ponosiły klęskę za klęską. W efekcie już 8 września Warszawa stała się miastem frontowym. Polacy jednak nie poddawali się. W dniach 9-22 września rozegrała się największa bitwa w wojnie obronnej 1939 r. Armie „Poznań” i „Pomorze” uderzyły w „skrzydło” armii niemieckiej gen. Blaskowitza. W sumie po obu stronach owej krwawej Bitwy nad Bzurą walczyło ponad 600 tys. żołnierzy. Batalia została przegrana, ale wielu polskim żołnierzom udało się jednak przedrzeć do okrążonej Warszawy.

Sytuacja była jednak coraz trudniejsza. 17 września 1939 r. nasz kraj zaatakowali także Sowieci. Wojska polskie były w potężnych opałach. Jednak nadal mogły się bić. W dniach 17-20 września przeciwko Niemcom walczyły na Lubelszczyźnie m.in. połączone armie „Kraków” i „Lublin”, a w dniach 22-27 września wojska Frontu Północnego gen. Stefana Dęba-Biernackiego. Była to słynna bitwa pod Tomaszowem Lub. Te heroiczne zmagania uznano za co do wielkości (po bitwie nad Bzurą) kampanię stoczoną w „wojnie obronnej”. Tak jak inne, była... przegrana.

Polska poniosła klęskę. Ostatnie nasze oddziały, jedne po drugich, były rozbijane przez Niemców i Sowietów: 28 września skapitulowała Warszawa, 2 października padła bohaterska załoga Helu, a 5 października poddała się pod Kockiem (jako ostatnia) Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie”, dowodzona przez gen. Franciszka Kleeberga.
Polacy byli wstrząśnięci rozmiarami klęski wrześniowej. Wraz z mitem o potędze naszej armii rozwiała się także pamięć o „żywych torpedach”. Niesłusznie.

Oni chcieli zginąć za Ojczyznę

Lista „żywych torped” z województwa lubelskiego jest długa. To m.in. Wiktoria Kucharska, Maria Puska, Jan Karasek, Włodzimierz Michajłow, Marcin Reszka, Henryk Przybyłek, Włodzimierz Rybski, Władysław Rzechowski, Franciszek Meisner, Tomasz Woiński, Stanisław Trzeciakiewicz i Kazimierz Meisner z Lublina, Zygmunt Brzozowski, Wacław Lejman, Tadeusz Łazanowski, Stanisław Gustaw Winnicki, Jan Nowiński, Wacław Rodzyński, Czesław Tomaszczyk i Czesław Hałas z Chełma, Stanisław Kobyłko, Władysław Łupina, Józef Mazur, Józef Zagajewski, Marian Zagajewski, Stefan Syssak i Zygmunt Kurowski z Zamościa, Mieczysław Łowiński, Andrzej Zaburko z Tomaszowa Lub., Edward Cichoński ze Szczebrzeszyna, Jan Ciepłoski, Jan Rokita, Józef Sokół i Stanisław Mroczek z Krasnegostawu, Bronisław Sadowski z Biłgoraja, Mieczysław Kaczkowski z Kryłowa, Wacław Konopnicki ze Strzyżowa, Bolesław Łazarczyk z Werbkowic, Florian Naworol z Wolicy Brzozowej (gm. Komarów Osada), Franciszek Sadowski z Wysokiego (gm. Biłgoraj), Edward Sekulski, Jan Szumiata i Jan Szczerbiński z Wołajowic (gm. Hrubieszów) oraz Antoni Szwaczkiewicz ze Stefankowic (gm. Hrubieszów).

Na pewno takich ochotników było jednak znacznie więcej.

od 12 latprzemoc
Wideo

Akcja cyberpolicji z Gdańska: podejrzani oszukali 300 osób

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto