Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zapora w czynie społecznym. Trudna droga do elektryfikacji miast i wsi

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Wystawa urządzeń elektrycznych, którą można było oglądać w 1937 roku w zamojskiej elektrowni. Fotografię przekazała do APZ Barbara Herc.
Wystawa urządzeń elektrycznych, którą można było oglądać w 1937 roku w zamojskiej elektrowni. Fotografię przekazała do APZ Barbara Herc. ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zamościu
„Posiadamy już światło elektryczne (systemu Siemensa) przy ulicy Niecałej i w salonie pana Ungra. Aby mieszkańcom prowincji dać niejakie wyobrażenie o potędze tego światła przytoczę następujące fakta (…)” - pisał 6 grudnia 1879 r. Bolesław Prus na łamach „Kuriera Warszawskiego”. „We czwartek zatem wieczór zebrał się zatem tłum osób z zapalonymi pochodniami, światło jednak elektryczne było tak silne, że wobec niego pochodnie znikły, a manifestanci zdawali się być zwykłą gromadką przechodniów”.

Zauważono wówczas także zadziwiające efekty uboczne tego niezwykłego pokazu potęgi elektryczności. „Woźny salonu p. Ungra, który przez kilka godzin narażał się na wpływ elektrycznego światła, opalił się tak, że jest zupełnie podobny do Keczewejo, króla Zulusów” – zauważył Prus. I dodał: „Światłem na ulicy nasycać się można bezpłatnie, na wystawie płaci się pewien naddatek za tę rozkosz”.

W 1884 r. na ulicy Marszałkowskiej w Warszawie ustawiono dwie pierwsze latarnie elektryczne. To także odnotował Bolesław Prus na łamach „Kuriera Warszawskiego”.

Nowy gatunek oleju?

„Ten rodzaj światła już był u nas przy wystawie obrazów Ungra. Pokazuje się jednak, że jest jeszcze dla Warszawy faktem niezwykłym, ponieważ pod jaśnie oświeconymi latarniami gromadziło się tylu widzów, iż władze czuwające nad spokojem i bezpieczeństwem miasta musiały chwycić się środków energicznych” – zanotował niezastąpiony Bolesław Prus. „Zupełnie jak wówczas, kiedy równie gęsty tłum ciekawych zbierał się na rogu ul. Złotej (w Warszawie), pode drzwiami instytutu położniczego, aby zobaczyć węża, który przez trzy dni, bez zakrztuszenia się, ssał kobietę (widzowie na własne oczy chcieli wówczas potwierdzić sensacyjne plotki o Żydówce zasysanej podobno przez węża – przyp. red.)”.

Zacny autor artykułu zanotował też rozmowy zdziwionych rozświetlonymi latarniami warszawiaków, którzy tłumaczyli sobie nawzajem, iż „elektryka to nowy gatunek oleju”, który jest pędzony do lampy po drutach. Stopniowo jednak wiedza o tym niesamowitym zjawisku się upowszechniała. Pierwsza elektrownia na terenie naszego kraju powstała w Szczecinie (w 1889 r.), następna w Przemyślu (1896 r.) i Radomiu (1899 r.).

We wrześniu 1903 r. Towarzystwo Elektryczności uruchomiło elektrownię także na warszawskim Powiślu (była ona parowa). Prąd popłynął wówczas do części stołecznych domów. Dzięki niemu można było także oświetlać ulice. W 1906 r. w Warszawie stanęły tzw. pastorały, czyli liczne już lampy uliczne. Szacuje się, że w latach 20 ub. wieku w stolicy było zelektryfikowanych ok. 40 proc. nieruchomości. Elektrownie budowano także w innych miastach naszego kraju. W 1938 r. było ich już ok. 3,2 tys.

W Zamościu dobrodziejstwa elektryfikacji były znane od 1912 roku. W wybudowanym na miejscowym Starym Mieście nowoczesnym i bardzo pięknym Domu Centralnym zainstalowano wówczas oświetlenie elektryczne. Było ono zasilane przez motor, dynamo i akumulatory, które zamontowano w piwnicach tego okazałego gmachu. Cztery jego kondygnacje rozświetliło kilkaset żarówek. Robiło to na mieszkańcach Zamościa i przyjezdnych niesamowite wrażenie. Agregaty prądotwórcze zamontowano także w zamojskiej jednostce wojskowej i podobno także w miejscowej Kolegiacie (dzisiaj to Katedra).

To był początek. W 1919 r. w gmachu Nowej Bramy Lwowskiej (oraz w sąsiednich pomieszczeniach) urządzono maszynownię pierwszej, zamojskiej elektrowni. Zainstalowano tam lokomobilę firmy Georg Wolf Magdeburg, transformator o mocy 200 kVA oraz marmurową tablicę rozdzielczą (były tam urządzenia sterujące i m.in. bezpieczniki). Rozruch tej pierwszej w mieście elektrowni odbył się 13 grudnia 1919 r. Cały czas rozbudowywano „sieć odbiorców” (w rok po uruchomieniu było ich prawie 400). Elektrownia zasilała także ponad 2,3 tys. lamp ulicznych. Zauważyli to przyjezdni.

„Z bliska (Zamość) okazał się jeszcze piękniejszy, okazał się tak piękny, że nie umiem słowami wyjawić jego uroku (…)” - pisała w 1925 r. Maria Dąbrowska na łamach ilustrowanego tygodnika kobiecego „Bluszcz”, która odwiedziła wówczas Zamość. „To miasto małe, jak dłoń – całe wybrukowane w równiutką kostkę kamieniem, oświetlone elektrycznością i zabudowane ślicznymi, starożytnymi domami. Nie ma tu wcale przedmieść. Tam gdzie się kończą ulice Śródmieścia, zaczyna się zaraz starożytna fosa i za nią żyto”.

Pisarka zatrzymała się w Hotelu Centralnym (założono go w Domu Centralnym). Co zwróciło jej uwagę? „Jest elektryczność, centralne ogrzewanie i kanalizacja, ale gdzie zdzierają z ludzi niesłychane ceny” – notowała Maria Dąbrowska.

Dotknięcie czarodziejskiej różdżki

Zamojska elektrownia musiała sobie jednak znaleźć nowa siedzibę. Potrzebne było m.in. obszerniejsze miejsce na nowe maszyny. Ponadto 11 września 1928 r. wybuchł w budynku Nowej Bramy Lwowskiej pożar. Zapalił się dach nad maszynownią elektrowni oraz część znajdującego się w budynku sprzętu. Pożar opanowano, jednak nie obyło się bez poważnych strat. Oszacowano je wówczas na 35 tys. zł.

Tak ten pożar został opisany w wydanej w 2022 r. książce pt. „Straż Pożarna w Zamościu. 140 lat historii” (rozdział pierwszy w którym zamieszczono opis zdarzemia został napisany przez Andrzej Szozdę): „Zapalenie się sadzy doprowadziło do rozgrzania metalowego komina, od niego zapaliła się drewniana konstrukcja dachu” – czytamy w publikacji. „Robotnicy w rozpaczliwy sposób alarmowali o zagrożeniu przy wykorzystaniu syreny, usiłowali zatrzymać maszyny, zrzucić pasy i nie dopuścić do wybuchu kotła. Kilku z nich podtruło się dymem. W działaniach gaśniczych brało udział sześć straży ogniowych ochotniczych”.

Udało im się uruchomić motorową sikawkę. Dzięki niej ogień został stłumiony. Jednak dach budynku spłonął. W grudniu 1928 r. „starą”, elektrownię zamknięto, a jej urządzenia sprzedano Kowenczyńskim Zakładom Cegielnianym S.A. Jeszcze w 1924 r. rozpoczęto budowę kolejnej, zamojskiej elektrowni na działce przy ul. Sienkiewicza w Zamościu. Planowano tam zakup nowoczesnej turbiny firmy Franco Tossi o mocy 500 kW. To się w końcu udało. Po pewnym czasie zakład przemianowano na Okręgową Elektrownię Miejską w Zamościu, gdyż miała ona koncesję na sprzedaż prądu także w części gmin powiatu zamojskiego (dysponowano siecią „napowietrzną i kablową” o długości 100 km oraz 25 transformatorami). W tym czasie działały już elektrownie w Biłgoraju, Hrubieszowie i Tomaszowie Lub.

Niestety do bardzo wielu miejscowości prąd przed wybuchem II wojny światowej jeszcze nie docierał. W 1938 r. w całym kraju zelektryfikowane były jedynie 1263 wsie (stanowiło to zaledwie 3 proc.). Dlatego prace związane z dalszą elektryfikacją małych miejscowości ruszyły zaraz po zakończeniu działań wojennych.

„Plan na rok bieżący przewiduje zelektryfikowanie 600 wsi polskich kosztem 200 milionów złotych” – wyjaśniał lektor „Kroniki Filmowej”, którą w 1947 r. można było oglądać w polskich kinach. „Doniosłe znaczenie tych inwestycji w ramach planu trzyletniego polega nie tylko na podniesieniu poziomu produkcyjnego naszej wsi, lecz i poziomu życia mieszkańców. W pierwszym rzędzie zelektryfikowane będą wsie podsiadające domy spółdzielcze oraz zakłady przetwórcze. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ciemne chałupy zamienią się w przytulne wnętrza, w których zagości kultura i radość życia”.

Do 1949 r. udało się zelektryfikować 11 456 wsi, co stanowiło 27 proc. wszystkich małych miejscowości. Uznano to za niewystarczające. Dlatego 28 czerwca 1950 r. uchwalono ustawę o powszechnej elektryfikacji wsi i osiedli. Co w niej zapisano?
„Powszechna elektryfikacja obejmuje doprowadzenie przewodów elektrycznych napięcia użytkowego do budynków mieszkalnych i gospodarczych oraz założenie w tych budynkach wewnętrznego urządzenia odbiorczego” – czytamy w tym dokumencie.

W ówczesnym Ministerstwie Rolnictwa stworzono Centralny Zarząd Elektryfikacji Rolnictwa, który potem przemianowano na Zjednoczenie Elektryfikacji Rolnictwa (ZER). Budynki, które miały być w przyszłości elektryfikowane podzielono na trzy kategorie, które różniły się liczbą tzw. punktów świetlnych (mogło ich być od dwóch do trzech). Natomiast gniazdo wtykowe w poszczególnych gospodarstwach zawsze zakładano tylko jedno.

Niestety, jeszcze w 1967 r. w Polsce było ok. 750 tys. gospodarstw, do których nie doprowadzono energii elektrycznej.

Wielka budowa

Parafia w Górecku Kościelnym jest niewielka, ale stara i bardzo szacowna. W 1668 r. ordynat Marcin Zamoyski ufundował tutaj pierwszy, okazały kościół oraz klasztor. Zamieszkali w nim skromni franciszkanie konwentualni (z prowincji ruskiej, kustodii zamojskiej). W drugiej połowie XVII w. erygowano w Górecku Kościelnym parafię rzymskokatolicką. Przez dziesiątki lat było z nią związanych wielu nietuzinkowych kapłanów. Tak było także w czasach, kiedy wdrażano w kraju elektryfikację. W latach 1929-1935 proboszczem był tam ks. Błażej Nowosad, potem zastąpił go ks. Jan Mróz (tę funkcję sprawował w latach 1935-1946) oraz ks. Ludomir Tutlis (1946-1961). 

Jednak duszpasterzem, który chyba szczególnie zapisał się w pamięci okolicznych mieszkańców, był ks. Aleksander Siwek. Prowadził on miejscową parafię krótko (był jej administratorem), w latach 1961-1962, ale jego inżynierskie, racjonalizatorskie zainteresowania oraz umiejętność zorganizowania parafian przyniosły wymierne efekty. Bo ks. Siwek przekonał wiernych o potrzebie zelektryfikowania parafii. Miało to się stać w czynie społecznym.

Wraz ze swoimi "owieczkami" ten duszpasterz wybudował elektrownię wodną w Górecku Kościelnym! – To był początek lat 60. Byłem małym chłopcem, ale te prace pamiętam – wspominał w 2017 r. w rozmowie z nami Andrzej Łokaj, ówczesny radny Tarnowoli, Majdanu Kasztelańskiego, Brzezin oraz Górecka Kościelnego. – Ludzie skrzyknęli się wówczas i rozpoczęli wielką budowę. Kamień zbierano na polach i wydobywano w jednym z pobliskich kamieniołomów. Zwożono go całymi tonami, na furmankach. Dostarczano też mnóstwo drewna, które było potrzebne na szalunki, piasek itd. Takie materiały budowlane przywoził także mój ojciec (miał na imię Tomasz) oraz inni mieszkańcy Tarnowoli, Brzezin, Majdanu Kasztelańskiego, Górecka Starego i Górecka Kościelnego. Wszyscy robili to społecznie, bo chcieli coś dobrego dokonać, coś wspólnego mieć, aby polepszyć swój byt. I byt swoich dzieci.

Około kilometr od świątyni w Górecku Kościelnym powstała imponująca, bardzo gruba, kamienna ściana o wysokości ok. 20 metrów i długości ok. 50 m. Teraz jest to zapora wodna – jak to określono – typu ciężkiego "z ujęciem lewarowym wody do elektrowni wodnej" (hydroelektrownia obecnie tam funkcjonuje i ma się dobrze). Budowla powstała na rzece Szum. Tyle, że nie od razu pełniła zamierzoną funkcję. 

– To były czasy PRL-u, a inicjatywa parafian miała charakter kościelny, parafialny. Dlatego nie można było liczyć na wsparcie władz – tłumaczył Andrzej Łokaj. –  Coś pewnie poszło nie tak. Dlatego w latach 60. nasza elektrownia nie została uruchomiona. Prąd do oświetlenia kościoła w Górecku Kościelnym był po staremu produkowany dzięki wykorzystaniu silnika spalinowego. To nie znaczy, że wspólna, bardzo ciężka praca parafian poszła na marne. Pod koniec lat 70. ub. wieku zapora została wyposażona w odpowiednie urządzenia. Tak powstała elektrownia, która została uruchomiona. 

Dzięki budowie zapory powstał także w sąsiedztwie Górecka Kościelnego kilkuhektarowy, malowniczy zbiornik wodny. Wokół niego wytyczono szlak turystyczny, który jest jedną z miejscowych atrakcji. To wyjątkowo piękne, otoczone lasami, miejsce.

Prąd używano w gospodarstwach wedle potrzeby

„Socjalizm to władza radziecka plus elektryfikacja” – tłumaczył podobno swoim zwolennikom Włodzimierz Iljicz Lenin, pierwszy przywódca radzieckiej Rosji. Nie można było takiego zestawienia lekceważyć. Według wydanej w 1959 roku encyklopedii PWN elektryfikacja to stan rozwoju przemysłu wytwarzania energii elektrycznej, zużywanej przez wszystkie rodzaje odbiorców. „Miarą stopnia elektryfikacji kraju jest ogólne zużycie energii elektr. przypadające na jednego mieszkańca i na rok” – czytamy w tym wydawnictwie. „W Polsce wynosiło ono w 1937 r. 106 kWh, w 1957 – 748 kWh. (To także) wprowadzenie energii elektrycznej tam, gdzie dotychczas nie była stosowana np. elektryfikacja kolei, fabryki, wsi itd.”.

O dostęp do sieci elektrycznej nie było łatwo nawet w niektórych miejscowościach sąsiadujących z większymi miastami i wsiami. Przekonała się o tym Alicja Gwiazdowska z domu Jasiewicz (urodzona w 1946 r.). W 1962 r. mieszkała w Bożym Darze, niedaleko Zamościa. Gdy miała 16 lat przeprowadzano elektryfikację sąsiedniego Jarosławca.

- Nasze gospodarstwo było na granicy tej miejscowości, ale w Bożym Darze. Rodzice dowiedzieli się, że elektryfikacja nas w tym czasie nie obejmie – wspomina pani Alicja. - Prąd był w gospodarstwie potrzebny. Próbowaliśmy przekonać robotników, żeby także do nas go jakoś dociągnęli. Jednak budowlańcy powiedzieli, że oni o tym nie decydują, że trzeba z tą sprawą jechać do władzy: do Rzeszowa.

To był czas żniw. Każda para dorosłych rąk była w gospodarstwie potrzebna. Dlatego zapadła decyzja, że do Rzeszowa zostanie wydelegowana pani Alicja.

- Byłam młodą dziewczyną, bałam się. Wyprawili mnie do tego Rzeszowa nocą, samotnie, pociągiem. Dali mi też napisane na papierze podanie oraz 10 zł, żeby je wręczyć… komu trzeba – wspomina po latach pani Alicja. - To nie była wielka kwota. Myślę, że na dzisiejsze warunki jej wartość to jakieś 100 zł. Jechałam całą noc. Na dworcu w Rzeszowie złapałam taksówkę i podałam adres urzędu. I potem długo musiałam czekać pod jego drzwiami, aż go otworzą. W końcu weszłam do budynku i tam mnie prowadzono do różnych kierowników. A oni mówili: dziecko idź tutaj, dziecko idź tam…

W końcu nastolatce udało się trafić do odpowiednich drzwi i tam podanie przyjęto. - Urzędnicy byli wobec mnie bardzo mili, uprzejmi. A gdy chciałam jednemu z nich dać owe 10 zł, powiedział: dziewczynko, idź sobie lepiej kup jakiś obiad. Potem przez całą noc wracałam w rodzinne strony. Ale… po kilku dniach założyli w naszym gospodarstwie prąd. Byłam z siebie dumna. Inni ludzie z Bożego Daru mieli go rok później. A gdy rozbłysła w domu żarówka, wieczory wyglądały inaczej, bardziej optymistycznie. To nie znaczy, że nie znaliśmy wcześniej elektryfikacji. Prąd był już w urzędach, w szkole, ale we własnym domu to było naprawdę coś! Taka była ta moja wyprawa.

Pani Alicja pamięta, że rachunki za prąd nie były w latach 60 i 70 ub. wieku wysokie. - Prąd używano w gospodarstwach wedle potrzeby. I jakoś nie mówiło się, że trzeba go oszczędzać. A ludzie byli przecież znacznie ubożsi niż dzisiaj – wspomina Alicja Gwiazdowska.

Szpieg w chałupie

Władze PRL-u miały różne powody, aby elektryfikację jak najszybciej w kraju przeprowadzić. Uznano, że radio może stać się pierwszym środkiem komunikacji społecznej, a niektórzy uważali go nawet za ważny „organ partyjny”. Bez prądu jednak radio nie działało. Na początku, zaraz po założeniu elektryczności, w domach montowano tzw. kołchoźniki (założono ich 782 tysiące), czyli dość prymitywne urządzenia odbiorcze. Były to po prostu podłączone do prądu głośniki z regulatorem natężenia dźwięku: stanowiły jeden z elementów radiofonii przewodowej tzw. radiowęzła.

Kłopotem dla rządzących były jednak pogłoski, że urządzenia mają także charakter nasłuchowy. Dlatego gdy w domach chciano porozmawiać o jakiejś ważnej sprawie, szczelnie zamykano drzwi pomieszczenia, w którym stał ów „szpieg”. Dopiero w połowie lat 60. ub. wieku „kołchoźniki” zostały wyparte przez „Agi” i inne, prawdziwe aparaty radiowe, dające możliwość wyboru słychanej stacji. Liczba ich abonentów rosła. Np. w 1950 r. było ich w kraju 1,5 mln, a już pięć lat później – 3 mln.

Co odważniejsi słuchali audycji emitowanych przez Radio Wolna Europa i Głos Ameryki. Były to rozgłośnie finansowane przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Swoje audycje emitowała też brytyjska BBC. Nadawały one wiadomości, które często były bardzo niewygodne dla komunistycznych władz. Dlatego zachodnie rozgłośnie były zagłuszane przez działające w naszym kraju specjalne radiostacje. Przeważnie dość skutecznie.

„Codziennie o 4.45 gdy nadajniki Wolnej Europy miały już falę nośną (jeszcze nie emitowały programu, ale były już w eterze) dostawaliśmy sygnał, aby się dostroić. O godz. 5. oni zaczynali pieśnią „Kiedy ranne wstają zorze”, w tym momencie nasze nadajniki siedziały już na antenach i zaczynało się zagłuszanie” – wspominał Kazimierz Siczek, jeden z pracowników takiej radiostacji (jego wspomnienia zamieszczono na łamach czasopisma „Karta”). „O 9 była przerwa bo RWE nadawało muzykę. Po godzinie znowu zaczynali programy i wchodziły kolejne, wyższe częstotliwości, więc włączało się nawet do siedmiu nadajników. Trzy wolne skakały na Głos Ameryki lub BBC. I tak do północy”.

Wielu mieszkańców Zamojszczyzny słuchało jednak tych zagłuszanych, zachodnich rozgłośni. Robili to w głębokiej konspiracji.

- To było bardzo niebezpieczne. Sąsiedzi mogli podejrzewać, że słuchasz Radia Wolna Europa czy Głosu Ameryki. Lepiej było o tym nikomu nie wspominać. Komuniści strasznie się wściekali gdy wykryli takiego, ich zdaniem nielegalnego słuchacza. Można było za to nawet trafić za kratki – mówi 84-letni mieszkaniec Zamościa. - Na pewno elektryfikacja i jej kompan: radio zmieniły życie wielu z nas. Uważam, że to także dzięki nim obalono w końcu komunizm.

od 12 latprzemoc
Wideo

Akcja cyberpolicji z Gdańska: podejrzani oszukali 300 osób

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto