Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Michał Hochman. „Konikiem na biegunach” przez muzyczny świat

Damian Stępień
Damian Stępień
O Lublinie z lat dzieciństwa i tym współczesnym, a także o muzycznej karierze rozmawiamy z pochodzącym z naszego miasta wokalistą i gitarzystą Michałem Hochmanem, który wylansował m.in. taki przebój jak „Konik na biegunach”.

Zacznijmy od pana najmłodszych lat. W Lublinie zamieszkał pan razem z rodzicami i bratem w 1947 roku przy ulicy Lubartowskiej. Jak pan wspomina Lublin w tamtych czasach?

Przede wszystkim wspominam swoje podwórko. Cała aktywność fizycznokulturowa tam się odbywała. Mieliśmy zespół młodych chłopaków, którzy grali w dziecięce gry jak w „Klipa”, „Zośkę” czy wyścigi z fajerkami.

Oczywiście pamiętam też swoją szkołę. Mieszkając przy Lubartowskiej 14 chodziłem do szkoły przy ulicy Lipowej. Pierwszego dnia zaprowadziła mnie moja mama, ale już na drugi dzień szedłem sam.

Miałem wtedy sześć lat i nie było to dla mnie blisko. Niosłem ze sobą wielki tornister, chyba większy niż ja sam (śmiech – przyp. red.). Najczęściej chodziłem wzdłuż Czechówki w stronę Dolnej Panny Marii. Przy rzece nie było wtedy żadnych domów. W okolicach ulicy Wodopojnej musiałem przeskakiwać po kamieniach w Czechówce, żeby się nie zamoczyć.

Bardzo dobrze pamiętam też starszych kolegów z bramy, bo zawsze nas bronili gdy ktoś nas „napadał”. To była fajna wspólnota. Każda brama była inna. W każdej inne narodowości: moja żydowska, polska ale też i ukraińska. Były czasami bójki, ale też dobrze się bawiliśmy.

Pamięta pan, jak pierwszy raz zetknął się z muzyką rock’n’rollową? Wtedy nazywaną bigbitem, aby nie drażnić ówczesnych władz.

Często słyszałem jak ktoś mówił „rock’n’roll”, ale nie wiedziałem co to jest. Któregoś dnia mój brat, gdy spaliśmy na jednym tapczanie, włączył mi swoje radio kryształkowe. Tak usłyszałem Bill’a Haley’a, a mój brat powiedział do mnie: „widzisz to jest ten rock’n’roll”. Bardzo mi się spodobała ta muzyka.

Któregoś dnia do Lublina przyjechał zespół Rythm and Blues, w którym m.in. śpiewał Bogusław Wyrobek. Grali wtedy koncert w Koziołku. I porwało mnie, nie tylko mnie, ale ja postanowiłem ich naśladować. Kupiłem gitarę i w mojej bramie zacząłem pierwszy raz grać i śpiewać. Miałem wtedy szesnaście lat.

Mój sąsiad, świetny klarnecista, powiedział do mnie że gra w Domu Kultury Kolejarza, a tam jest zespół jazzowy, który szuka wokalisty. Spróbowałem i tak zacząłem śpiewać standardy jazzowe.

Poza tym były też konkursy muzyczne. Zgłosiłem się w Lublinie i przeszedłem do eliminacji wojewódzkich. Tam pojawiły się kłótnie na mój temat, ale przeforsował mnie pan Natanek, szef jury i dyrygent Filharmonii Lubelskiej.

Dzięki niemu pojechałem do Wrocławia na centralne eliminacje. Zająłem tam drugie miejsce, bo śpiewałem po angielsku. Jury spytało się mnie czy umiem śpiewać po polsku, a ja odpowiedziałem im że nie (śmiech – przyp. red.). To był 1961 rok. Koncert finalistów odbył się w Warszawie w Sali Kongresowej.

Najczęściej śpiewałem wtedy „Dianę” Paula Anki czy „Oh, Karol” Neila Sedaki, aż do czasu gdy Związek Studentów Polskich wysłał mnie do Kołobrzegu na warsztaty piosenkarskie. Tam poznałem Franciszka Serwatkę z grupy Cyrulik z Krakowa i ich utwór „Konik na biegunach”. Bardzo mi się ta piosenka spodobała. Wtedy kierownik warsztatów Krzysztof Komeda polecił mi ją do mojego repertuaru.

Dzięki temu wziąłem udział w radiowym, ogólnopolskim konkursie „Mikrofon dla wszystkich”. Gdy zaśpiewałem „Konika” do Lublina zaczęło przychodzić setki listów, czy to do radia czy do domów kultury, z pytaniem o mnie. Tak się to wszystko zaczęło.

Skoro jesteśmy już przy tym utworze. W 1965 roku nagrał pan z zespołem Kawalerowie właśnie „Konika na biegunach”, dzięki któremu wygrał pan eliminacje do festiwalu opolskiego. W Opolu jednak pan nie wystąpił. Może pan przybliżyć tę historię?

Pagart przygotowywał grupę dziesięciu piosenkarzy do Opola, w której byłem właśnie ja. Miałem wykonać wspomnianego „Konika”. Na zebraniu jednak okazało się, że w ogóle nie było mowy, abym wykonał tę piosenkę.

Zaproponowano mi utwór „Buzi dla Rózi”. Zgodziłem się, bo wtedy jeszcze nie znałem nut. Dopiero w Lublinie, gdy odegrał to dla mnie kolega, stwierdziłem że to nie dla mnie. Zrezygnowałem. W Pagarcie powiedziałem, że nie mogę przyjechać ze względu na studium wojskowe. Musiałem skłamać (śmiech – przyp. red.).

Po wydarzeniach marcowych zamieszkał pan w Stanach Zjednoczonych. Czy pierwsze lata były trudne?

To było bardzo bolesne. Trudno było się zaadoptować. W końcu zostałem wyrzucony z własnego kraju. Sporo lat zajęło mi, aby się zaaklimatyzować. Była nostalgia. Była też świadomość, że nie można już nigdy powrócić do Polski. W dokumencie podróży nie miałem obywatelstwa polskiego.

W Stanach Zjednoczonych zacząłem studiować. Później kupiłem dom. Trzeba było wszystko zacząć od nowa. Remontowałem go prawie dziesięć lat, więc nie miałem zbyt dużo wolnego czasu.

W końcu nawiązałem kontakty z osobami, które przyjeżdżały z Polski, czy to ze środowisk muzycznych czy aktorskich. To zbliżało mnie do kraju. Powróciłem też do muzyki.

Pamiętam taki koncert, który sam zorganizowałem w 1970 roku w Domu Żołnierza na Manhattanie. Niestety tak się złożyło, że wtedy była burza śnieżna i na mój występ przyszła tylko nieliczna garstka znajomych. Tak to czasami bywa.

Na szczęście właściciele Domu Żołnierza powiedzieli mi że nie muszę nic płacić, bo promuję kulturę Polską. Jak się okazało byli to żołnierze Andersa.

Gdy wraca pan do Lublina, to jakie myśli panu towarzyszą?

Pierwszy raz wróciłem w 1984 roku. To był bardzo emocjonalny powrót. Bardzo ciężko było dostać wizę. Rok później zorganizowano mi pierwszy występ w Lublinie pod tytułem „Powrót do domu”. To było dla mnie wzruszające przeżycie. W 1966 roku zostałem zaproszony na Festiwal Piosenki w Opolu już z lubelskimi piosenkami które wygrały radiowe giełdy piosenki w Warszawie: 32 Grudnia (Księski, Pliwko) oraz Złoty Uśmiech (Księski, Wojtkiewicz).

A Lublin? Lublin jest dla mnie bardzo przepiękny. Wracam do niego z wielką tęsknotą. Uważam, że Stare Miasto jest wyjątkowe. Nie ma takiego drugiego w całej Polsce. Uwielbiam Teatr Stary. Pamiętam go jeszcze jako kino Rialto, bo tam czasami chodziłem na wagary.

Lublin jest też dla mnie mekką zespołów muzycznych, ale też i grup teatralnych. Dlatego jestem zrozpaczony, że nie dostał tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.

Cenię też bardzo Kurier Lubelski, który śledził przebieg mojej kariery od początku lat 60. Gdy wracałem do kraju zawsze pojawiały się na łamach artykuły na ten temat. Ciepło wspominam publikację z pierwszej strony pod tytułem „Michał Hochman wraca do Lublina!”. To niezwykle sympatyczne i miłe.

To może teraz o planach na przyszłość. Zwłaszcza tych muzycznych.

Wydaję nową płytę. Nagrania są już zrobione, a realizował je, też lublinianin, Adam Abramek. Na albumie znajdą się nowe piosenki jak m.in. „Moja wędrówka” ale też utwór „Gdyby wszystkie kwiaty” który śpiewałem na „Giełdzie piosenki” w Warszawie jeszcze przed emigracją. Zastanawiam się również nad dodaniem utworów w wersji koncertowej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Michał Hochman. „Konikiem na biegunach” przez muzyczny świat - Kurier Lubelski

Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto